Mimo
że czytać skończyłam już kilka dni temu, Tirza nie chce mi wyjść
z myśli. Książka Arnona Grunberga wciska się w głowę, jest
interesująca, mimo że nie można nazwać ją wartką, bo akcji nie
ma tam prawie żadnej. Impreza pomaturalna młodszej córki Jörgena
Hofmeestera przedstawia nam
mężczyznę „w pewnym wieku”, mężczyznę z całym obrazem jego
życia, z sekretami, uczuciami, z pracą i żoną, która odeszła,
ale wróciła. Możemy wedrzeć się do umysłu mężczyzny, zobaczyć, co go
ukształtowało. Jörgen ma swoje zasady, patrzy na świat w
specyficzny sposób, wszystko powinno mieć swoje miejsce, czas.
Podczas tego wieczoru marzy tylko o tym, by być dobrym gospodarzem,
robi to dla swojej słonecznej królewny, dla dziecka wysoce
utalentowanego, córki, którą kocha o wiele bardziej niż Ibi, jej
siostrę. Z każdą stroną poznajemy go lepiej, możemy zauważyć
błędy, które popełnił w dobrej wierze (bądź nie), wchodzimy po
cichu do jego domu, by przyglądać się, jak radzi sobie z małżonką, z gośćmi, z przyjęciem.
Czy wzbudza sympatię? Nie do końca, ponieważ obraz człowieka,
który wyłania się z retrospekcji, to obraz interesujący, ale
boleśnie prawdziwy. Jörgen ma wady i choć kierował się
uczuciem, nie zawsze to wystarczyło. Czasami nadgorliwość może
ranić, wymagania stawiane dzieciom nie zawsze są spełnieniem ich
marzeń. To doskonały portret rodzica, który chce za bardzo. Mógłby
oddać wszystko, co posiada, by córka stała się szczęśliwa, jego
Tirza, jego słoneczna królewna.
Podczas
tych rozważań autor porusza ważne tematy. Rodzicielstwa zbyt
zaangażowanego. Rodzicielstwa samotnego z uwagi na odejście żony.
Małżeństwa rozbitego, a jednak trwającego bez przerwy, mimo
zachowania małżonki Hofmeestera. Nierównego traktowania dzieci. I
seksualności. Bo mężczyzna „w pewnym wieku” bada swoją
seksualność, rozmyśla, słyszy o niej od żony, bada ją z
pewną osobą na przyjęciu. Czasami jedna rzecz może sprawić, że
ktoś, kogo kochamy, spojrzy na nas innymi oczami i tak się tutaj
dzieje. Ale przecież jako dorośli zachowujemy klasę, prawda?
Książkę
można podzielić na dwie części. Tę o przyjęciu i tę o Afryce,
kiedy zdesperowany ojciec jedzie szukać córki. Słonecznej
królewny. Sensu jego życia. Ta wyprawa Hofmeestera nie podobała mi
się, dłużyła, wywoływała mdłości. Nadal poznajemy tego
człowieka, widzimy go w innym niż naturalne środowisko,
obserwujemy, jak poznaje Kaisę. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego
autor zdecydował się na tak drastyczną zmianę w życiu bohatera,
jednak twist, który zaserwował w pewnym momencie, wszystko
wyjaśnił. To było jak uderzenie pięścią w brzuch, z
zaskoczenia, aż zabrakło tchu. I nagle Afryka stała się jasna
i zrozumiała. I to jest mistrzostwo.
Nieco
zawiodłam się końcówką, ale to twiście, o którym wspomniałam
wyżej, oczekiwałam czegoś mocniejszego. Oczywiście to ma sens,
historia zamknęła się, pozostawiając czytelnikom miejsce na
dywagacje: co dalej? I to jest w porządku.
Tirza
pozostawia po sobie niesmak połączony z fascynacją. Poznajemy
mężczyznę, człowieka „w pewnym wieku”, praktycznie
znajdującego się już w epilogu życia, którego sensem stała się
jedna osoba. Słoneczna królewna, młodsza córka, wysoce
utalentowana dziewczyna. Jednak to, co się stało, historia, którą
zarysowuje
nam autor, pokazuje, że miłość może stać się niszczycielską
siłą, że każdy człowiek, a rodzic przede wszystkim, powinien
mieć także coś swojego, jakąś cząstkę życia należącą tylko
do niego. Bo łatwo zaplątać się w relację chorą, toksyczną. To
świetna pozycja do dyskusji i uważam, że taka literatura powinna
nas otaczać. Zmuszająca do zastanowienia, do refleksji, ukazująca
życie jednostki, jej emocje i sprawy codzienne, zdarzenia, które ją
ukształtowały. Kawałek dobrej prozy, serdecznie polecam!