poniedziałek, 23 grudnia 2019

Mrok we krwi. Paweł Kopijer.

Dawno mnie nie było. Ostatnie dwa miesiące roku okazały się dość ciężkie, obfitujące w choroby, ale na horyzoncie widać już poprawę, także wracam, szczególnie że w łapki wpadła mi interesująca książka, którą pochłonęłam w chwilę dosłownie. Aż żałuję, że nie mam od razu dwóch kolejnych tomów, bo teraz mnie gryzie ciekawość.
Paweł Kopijer stworzył interesujący, wciągający świat, w powieści przedstawiony w sposób wystarczający, by się połapać w panujących w nim zwyczajach. Fabuła jest nakreślona dokładnie, akcja jest dynamiczna, nie sposób się nudzić, a losy bohaterów szybko zaczęły mnie obchodzić.


Już sama okładka (w dwóch wersjach, jednak mnie podoba się pierwotna) przyciąga wzrok, jest odważna i nieco myląca, ponieważ naga kobieta w wodzie (zupełnie nie rozumiem oburzenia, naprawdę) niewiele ma wspólnego z tym, co dzieje się na kartach powieści. A dzieje się, ponieważ po śmierci króla - Reingarda - na kontynencie Elise zmienia się stary porządek, a jak wiadomo to zawsze prowadzi do chaosu. Pogłębia się wojna domowa i na jaw wychodzą knucia maga mroku.
Główną bohaterką staje się Skra, która chciała być zwykłym magiem, jednak bogowie światła mieli dla niej inny plan. To pociąga za sobą wiele przygód. Poznajemy też Norana, który nie jest zwykłym człowiekiem, ale o tym przekonacie się, czytając.
Oprócz tych dwóch, czytelnik ma szansę poznać także innych bohaterów. Są to postacie różnorodne, ciekawe, zapadające w pamięć. Nie zdradzę Wam, kto jest moim ulubionym, bo on oczywiście ginie, ale cii… Paweł wykreował postacie na tyle charakterystyczne, że siedzą mi w głowie do teraz, a czytać skończyłam już jakiś czas temu. Już samo to jest dowodem, że ich pokochałam. I aż drżę, co Autor wymyślił dla nich w kolejnych tomach.
Świat jest wykreowany dobrze, chociaż nie pogniewałabym się, gdybym znalazła w nim więcej szczegółów, ponieważ lubię całkowicie zagłębić się w nowe miejsce i poznać je od każdej strony. Jednak nawet bez tego rzeczywistość, w której znalazłam się jako czytelnik, stała się dla mnie interesująca, zasady działania magii i polityka są jasne i przejrzyste. Typowo fantastyczny świat, dobrze wykreowany.
"Mrok we krwi" to powieść droga. Bohaterowie, wędrując, uczą się, poznają siebie nawzajem, spotykają ludzi i natrafiają na przeszkody, które muszą pokonać. Akcja jest wartka i żadna część książki mnie nie znudziła, nie trafiłam na przydługie opisy czy sceny, które określiłabym jako ciągnące się. Nie. Tu wszystko jest wyważone, w odpowiedniej ilości, choć oczywiście jak na mój gust książka jest za krótka… ale ja często tak mam, kiedy polubię jakąś powieść. Zresztą większość książek ma zbyt mało stron, prawda?
Wracając do powieści Pawła, jestem zaskoczona, że jest taka dobra. Po opiniach na forach, nie sądziłam, że trafi mi się perełka. W porównaniu do kilku książek polskich autorów, ta naprawdę wyróżnia się na ich tle i mogę ją polecić z czystym sumieniem. Dobrze napisana, poprawnym stylem, bez większych błędów, a to naprawdę jest coś. Zarówno bohaterowie pierwszo- jak i drugoplanowi mocno zachodzą czytelnikowi za skórę, a historia pozostaje w głowie, co chyba jest najlepszą rekomendacją, jaką mogę dać.
Oceniam wysoko i czekam na kolejny tom z niecierpliwością!

piątek, 1 listopada 2019

Chwila zadumy…

Pierwszy listopada to dzień wyjątkowy pod wieloma względami. Co wrażliwsi ludzie wyczuwają duchy, które odwiedzają swoich bliskich. Na cmentarzach roi się od ludzi, przy grobach palą się znicze, płyty ozdabiają stroiki z kwiatów. Niektórzy idą na cmentarz rano i później drugi raz wieczorem. Obowiązek trzeba spełnić. Zastanawiam się, ilu z tych pielgrzymów myśli o swoich zmarłych na co dzień? Ilu trzyma w garści wspomnienia i nie pozwala spocząć bliskiemu w spokoju. Mnie przez wiele lat gnębiła śmierć babci - jedyna tak bardzo bolesna, niespodziewana, traumatyczna. Dopiero gdy zaczęłam czytać o duszach, dowiedziałam się, że zmarłego należy uwolnić. Pozwolić mu odejść, aby mógł zrobić to naprawdę. Kiedy dręczymy się czyimś odejściem, trzymamy go na Ziemi. Poczułam ulgę, gdy puściłam babcię wolno. Teraz mogę myśleć o niej w inny sposób, a ból zniknął. Przecież tam, za przejściem, czeka na nas coś zupełnie innego. Nie wierzę w całkowitą śmierć, w pustkę. Nie do końca wierzę też w takie standardowe, katolickie Niebo. Uważam, że jesteśmy energią, która wraca do kosmosu. Jednak to są młode przemyślenia, dopiero raczkuję w temacie, a więc nie będę się rozpisywać.
Pierwszy listopada to mój ulubiony dzień w roku. Lubię ten miesiąc, ma taką piękną nazwę. Pojawiają się pierwsze przymrozki. Szybko robi się ciemno, wieje wiatr i pada deszcz. Czuję też, że tego dnia nie jesteśmy sami. Światy przenikają się, w powietrzu unosi się magia. Ludzie, którzy odwiedzają cmentarze, emanują pewną specyficzną energią, powołują w rozmowach do życia swoich zmarłych - chociaż na chwilę, znów pozwalają im żyć.
To piękne.

środa, 23 października 2019

Jak nie zwariować…?

UWAGA!!! Przed przeczytaniem książki skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą w celu sprawdzenia obecności poczucia humoru. Użycie lektury na własne ryzyko grozi obrazą majestatu (jeśli nie posiadasz wspomnianego) albo śmiercią ze śmiechu (jeśli jest ono na właściwym miejscu). Mężczyźni powinni podejść do lektury, łyknąwszy wcześniej nervosol.


Poradnik Marleny Rytel "Jak przeżyć trudne chwile i nie zwariować" to ciekawa pozycja. Pisana z przymrużeniem oka, dowcipna (jak sama autorka), ale jednak przemycająca pod warstwą humoru interesujące treści. Marlena pokazuje nam kawałek swojego życia, przedstawia siebie z nutą ironii, pokazuje nie idealność wszystkich matek na świecie. Pozwala nam poczuć się w tym tekście swojsko, bo w pewnych opisanych sytuacjach na pewno wiele z nas odnajdzie cząstkę siebie. No bo któż nie zapomniał ubrać dziecku butów w zimowy czas? Mnie się zdarzyło. Marlenie również :D 
Tak samo jak każda matka zna, przechodzące do legendy, zebrania szkolne. Tam to się dopiero dzieje. Marlena daje dobrą radę - bez względu na wszystko zawsze broń swojego dziecka. Dlaczego? Choćby dlatego, że jest twoje ;)

Jednak "Jak przeżyć trudne chwile i nie zwariować" to coś więcej niż anegdoty wyciskające łzy z oczu. Autorka pisze o rozstaniu, o podejściu do mężczyzn, dzieci, wychowania. Pozornie lekki ton przekazuje dużo życiowych prawd i pozwala wyciągnąć wnioski, a nawet się czegoś nauczyć. Wszystko zależy od nas. Marlena mądrze prawi, dlatego polecam każdemu, kto zmaga się z codziennością - czy rozstał się z partnerem, czy nie; czy posiada dzieci, czy nie. Każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie.

Marlena pisze również o bardzo ważnej rzeczy, o której niewiele matek mówi: każdy potrzebuje czasu dla siebie i tylko ze sobą. Szczególnie kobiety posiadające dzieci. We fragmencie czytamy: "Raz w roku, dokładnie w dzień moich urodzin, brałam wolny dzień w pracy i spędzałam go wyłącznie we własnym towarzystwie. To była moja chwila (…) Jeśli nie chcesz skończyć z ciężką depresją lub w szpitalu dla obłąkanych - wygospodaruj podobną chwilę" I to jest najlepsza rada dla matek, jaką przeczytałam w ostatnim czasie! A takich perełek znajdziecie w tekście więcej.

Książkę Marleny można kupić u niej na stronie:
https://www.facebook.com/marlenarytel/
Przedsprzedaż rusza pod koniec pierwszego tygodnia listopada. Później książkę będzie można dostać również w księgarniach.


wtorek, 15 października 2019

Dzieci, których nigdy nie było…

Piętnastego października obchodzimy Dzień Pamięci Dzieci Nienarodzonych i Zmarłych. Święto najbardziej bolesne ze wszystkich, dotykające wiele par, ale jednak przede wszystkim matki. Nie jest łatwo stracić ciążę, bez względu na to, ile tygodni miała. Istnieją kobiety - heroski, które rodzą martwe dzieci w bardzo wysokiej ciąży. Wiele traci dzieciątka wcześnie, na początku ciąży, jednak jest to równie bolesne. Tego bólu nie da się mierzyć w żaden sposób, nie można go zdefiniować, ubrać w słowa, odczuć - jeśli się tego nie przeżyło.
Ciężko jest czekać na dziecko, które nie może się począć, choć starania trwają wiele miesięcy. Kiedy na teście pokazują się dwie kreski, przerażenie miesza się z radością. Około czterdzieści tygodni wyczekiwania, marzeń, bolących pleców, niewygodnego spania (szczególnie pod koniec). I nadzieja. Ona zawsze jest największa. Kiedy tracimy coś tak cennego jak życie, serce rozsypuje się na kawałki. Pamiętam moment, w którym coś we mnie pękło, ot tak. Zdenerwowałam się wtedy na syna, nie potrafiłam opanować emocji i coś strzeliło. Czułam to. W łazience znalazłam na majtkach krew.
Wtedy zaczęłam krzyczeć.
Spotkałam się z wieloma reakcjami. Przecież to dziecko mogło być chore, prawda? Więc chyba lepiej, że odeszło. Tak miało być, widocznie to nie jego czas. Zajdziesz w kolejną ciążę, spokojnie, skoro raz ci się udało. Tak wcześnie to nawet nie poczułaś, że jesteś w ciąży, więc skąd ta panika? Wiele słów, które miały różne znaczenie, ale które nie pomagały. Czułam się zawieszona w próżni, kiedy lekarze robili wywiad, kiedy badali mnie beznamiętnie i zlecili czyszczenie. Czułam się samotna, kiedy siedziałam w sali szpitalnej i czekałam na zabieg, kiedy "rodziłam" moje dziecko do ubikacji, jeszcze przed operacją.
Nie myślałam później wiele. Starałam się nie analizować, żyć dalej, ale myślę, że trzeba przyjąć to dziecko. Powiedzieć wprost, że było. Istniało, chociaż tak krótko. Pozwolić mu żyć w pamięci, włączyć je do rodziny. Pamiętać.
Piętnasty października to dzień szczególny dla wielu kobiet, mężczyzn, rodzin. Wśród nas są anioły, które nigdy się nie narodziły - tak często mówią o nich rodzice. Przeżywamy szczególny rodzaj tęsknoty. Wyobrażamy sobie, co by było, gdyby… Możemy tworzyć całe scenariusze, snuć opowieści o życiu, które nigdy nie miało szansy się rozwinąć. Pozwalajmy sobie na to. Każdy przeżywa żałobę na swój własny sposób. Ważne, aby czuć wsparcie. I zrozumienie.

środa, 9 października 2019

Przecież to tylko… dołek.

Jesień to depresyjny czas i wiele osób narzeka wtedy na spadek formy i samopoczucia. Osobiście uwielbiam ten czas, chmury, wiatr, kolorowe liście, mgła i przymrozki napełniają mnie energią (tak, wiem, dziwna jestem :) ). Przychodzi jednak czas, bez względu na pogodę, że jest ciężko. Uruchamiają się traumy z dzieciństwa, poczucie osamotnienia, smutek. Nieokreślony. Drażniący. Nie do przeskoczenia.

W takim momencie często do tej pory słyszałam: "ZNOWU masz doła, dałabyś se spokój"; "Ileż można jęczeć, nie szkoda ci życia?"; "O co ci chodzi, jesteś zdrowa, nie musisz pracować, masz, co chcesz, weź się, kurwa, ogarnij". Naprawdę? Niektórzy nie rozumieją, że depresja i stany depresyjne (ja nie jestem chora, przyznaję, ale miewam epizody) to ciężka choroba. Spacer w tym wypadku nie pomoże, cudowne uzdrowienie nie nastąpi poprzez wypad z przyjaciółką na miasto, nie uleczy cię dobry seks. I chociaż z doświadczenia wiem, jak radzić sobie z dołkami, to jednak zdaję sobie sprawę, że obok są osoby mocno cierpiące. Wiem, że życie ich boli, tak bardzo, że nie mają ochoty żyć. Śmierć, mimo że taka ostateczna, wydaje się kusząca. Rozumiem to. Czuję.
Bliscy osób, które popełniły samobójstwo, często mówią, że nie widzieli sygnałów. A może należeli do grupy, która bagatelizuje złe samopoczucie? Przyjrzyjcie się bliskim. Rozmawiajcie! Odpowiednio zadane pytania potrafią wyciągnąć na światło dzienne nawet najczarniejsze myśli. A jeśli coś was niepokoi - reagujcie!
Czy myślałam o śmierci, samobójstwie? Wielokrotnie, jednak z pewnych znanych mi tylko względów, tego nie zrobię. Chociaż… Teraz tak myślę, ale nie wiem, co będzie w przyszłości. Na razie walczę z tym, co powoduje te stany. Szukam przyczyn złego samopoczucia, dbam o czystość głowy i ciała. Wypatruję ścieżek rozwoju. A dołki mimo to wracają… To normalne. Życie to sinusoida, raz jest dobrze, raz źle. Trzeba jednak mówić głośno o słabszym samopoczuciu. Prosić o pomoc - co dla mnie jest trudne, bo przecież silna babka, cholera; bo jak to pokazać słabość; bo zostaniesz sama… I tak, bywa że niektórzy mnie olewają, bo nie chce im się słuchać o problemach, o niestworzonych historiach pączkujących mi w głowie, o emocjach, które muszą się wylać łzami. I ja to szanuję. Rozumiem. Chociaż to boli.
Ale też pojawiają się przy mnie osoby, które wspierają mnie dobrym słowem, chociaż może nie rozumieją moich rozterek i dołków. Moich stanów emocjonalnych. Ale są. A obecność w takiej chwili, pytanie: jak się czujesz, co mogę zrobić, są na wagę złota. Dziękuję!
Obserwujcie najbliższych - dzieci, partnerów, przyjaciół. Niech nie zwiedzie was uśmiech - on czasami jest fałszywy. A przecież życie jest bezcenne, prawda…?

sobota, 28 września 2019

Matką być…

Przeczytałam dzisiaj tekst na temat tego, że kobieta może pozwolić sobie na bycie nieidealną i krzyczeć na dziecko. Albo dać mu płatki z mlekiem na obiad. Albo odpowiedzieć "w dupie" na pytanie dziecka "gdzie jesteś, mamo?". I wiele innych bzdur. Później natknęłam się na tekst: "co robić, kiedy bycie mamą nie jest tak kolorowe, jak mówili". Kto mówił, ja się pytam? Bo ostatnio to czytam tylko o tym, jakie to uciążliwe, okropne, złe i niefajne. I że lepiej to umrzeć niż wychowywać dziecko, nie mówiąc o dzieciach w liczbie mnogiej.
Wkurza mnie to.
Większość z tego, co czytam, to wierutne bzdury. Mam dwójkę dzieci i świetnie sobie radzę. Ale wiecie, jak bardzo wkurza innych, gdy o tym mówię? Bo przecież rodzicielstwo to ciężki kawał chleba. To wizyta w toalecie z dzieckiem przy cycku i wiecznie zimna kawa, to nieumyte przez tydzień włosy i wory pod oczami. Bo przecież przy dziecku nie można gotować ani sprzątać, nie mówiąc o realizowaniu swojej pasji. O, i te żarty, że jak urodzi się dziecko to wyjście do Biedronki jest dla matki jak wakacje.
No. Nie.
Litości, ludzie!
Wiadomo, że macierzyństwo to nie ścieżka usłana różami, ale jeśli świadomie decydujesz się na potomka, to chyba zdajesz sobie sprawę, z czym to się je? Masz wokół młode matki, możesz poobserwować, poczytać, dowiedzieć się, czy to dla ciebie, czy udźwigniesz. Musisz liczyć się, że dorwie cię depresja poporodowa, bo to może się zdarzyć, ale ją można skutecznie leczyć. Że nie prześpisz nocy, bo dziecko będzie bolał brzuch, dostanie gorączki albo kaszlu. Oczywistym jest, że to wymaga wysiłku, poświęcenia i cierpliwości. No ale chyba decydując się, wszystko to wiesz, prawda?
Poza tym, nie jesteś nigdy sama, matko cierpiętnico. Masz męża albo partnera. A jeśli nie masz, to posiadasz przyjaciół. Rodzinę. Dziadków twojego syna bądź córki. Ale nawet jeśli nie to wszystko da się zorganizować w taki sposób, by działało.
Matka nie musi się poświęcać, nie musi cierpieć w milczeniu (albo i nie) i rezygnować ze wszystkiego w imię tego, co najważniejsze. Najważniejsza jesteś Ty, kobieto. Tworzysz rodzinę na równi z mężczyzną i dziećmi, musisz również zadbać o siebie. Ktoś powiedział, że szczęśliwa matka, to szczęśliwe dzieci i nie ma większej prawdy ponad to. Nikt nie każe ci być idealnym. Ludzi tak naprawdę nie obchodzi, czy masz kurz na półkach i czy codziennie myjesz podłogi. Ale twoje dzieci obchodzi, czy jesteś w stanie dać im miłość. Czy możesz im pokazać, jak się żyje naprawdę (nie wegetuje, jeżdżąc na szmacie i podając wszystkim wszystko pod nos, a wieczorem padając ze zmęczenia).  Klucz to szczęścia tkwi w tobie. Po prostu.
To nie dzieci są winne, że coś ci się nie udało. To nie mąż doprowadził do rozwodu. To nie otoczenie odpowiada za to, że codziennie marnujesz życie, wmawiając sobie, że kiedyś… że może za chwilę… za rok… miesiąc… od poniedziałku. To ty. Pozwól sobie na nie-idealność, ale nie w takim wydaniu, o jakim czytałam dziś rano. Niech to nie będzie krzyk, niech to nie będzie udawanie, że cię nie ma, chowanie się w łazience i płacz w ukryciu. Niech to będzie odpuszczenie tego, co nie ma znaczenia, niech to będzie czas dla siebie. Niech to będą emocje, do których każdy z nas ma prawo. Niech to będzie prośba o pomoc, dzielenie się obowiązkami i wychowywanie dzieci, które są samodzielne.
Poukładaj sobie w głowie priorytety, kobieto! Siebie postaw na pierwszym miejscu. Wtedy wszystko się ułoży. Bo skoro ty będziesz się czuć dobrze ze sobą, twoi bliscy również będą się tak z tobą czuć.
Mówię z doświadczenia ;)

poniedziałek, 16 września 2019

Jesień… Moja jesień.















Lato odchodzi, kończy się czas upałów, dni wypełnionych lepkim oczekiwaniem na wieczór, kiedy będzie nieco chłodniej. Zachody słońca dawały nadzieję, że po zmroku można będzie odetchnąć, siąść na balkonie i zapatrzeć się w gwiazdy. Nie lubię lata, choć staram się głośno nie narzekać. Kocham za to jesień w każdej postaci, nawet, a może szczególnie, tej listopadowej. Uwielbiam obserwować zmieniające się na drzewach kolory, jesień bogata jest w barwy, we mgle konary drzew stają się albo rozmyte, albo wręcz przeciwnie - ostre i czarne. Po niebie płyną chmury, których kształty przywodzą na myśl coś nieuchwytnego, coś tak pięknego jak klucze ptaków odlatujących z kraju. Pojawia się nostalgia za tym, co minione (może dlatego jesienią obchodzimy święto zmarłych?), ale też nadzieja, że wszystko się odradza. Ten smutek, nieuchwytny, ale potrzebny, pomaga czuć wdzięczność do tego, co mamy. Większa część roku za nami, możemy spojrzeć, czy nasze cele zostaną zrealizowane i zmobilizować się. Ochłodzenie daje siłę, by ruszyć. Kiedy nie roztapiam się przy każdym kroku i mogę założyć ciepły sweter, czuję, że mogę wszystko. Bo w jesieni jest energia, którą mało kto dostrzega. A ja czerpię pełnymi garściami, korzystam, czytam, inspiruję się, chodzę na spacery. Dopiero teraz, po miesiącach upałów, znów mi się chce. To mój czas. A Twój?
Moim ulubionym miesiącem jest listopad, może też nieco z przekory, bo mało kto go lubi. A dla mnie to czas ciemności, zwałów chmur blisko nad głową, deszczu, mokrych liści na chodnikach i oczekiwania na świąteczny grudzień. To czas, kiedy obchodzimy Wszystkich Świętych, moje ulubione święto w roku. Na cmentarzach króluje magia, migają światła, a zmarli znów są blisko, prawie że na wyciągnięcie ręki. Wyczuwam ich energię. Wspominam. Modlę się. Nie pozwalam zapomnieć. Myślę o przemijaniu. O tym, że oni JUŻ WIEDZĄ. To przerażające, ale jednocześnie fascynujące. Bo kto z nas nie myśli o śmierci? Kto nie chciałby rozwiązać tej odwiecznej zagadki…
Jesień ma zapach palonych liści. Słychać ją w szelestach liści pod stopami. Widać w kolorowych bukietach. Czuć w kasztanach schowanych do kieszeni.
Kocham jesień.

czwartek, 5 września 2019

Iskra w Mroku, czyli Zaprzysiężeni.

Z Alicją, autorką serii Zaprzysiężeni, mam przyjemność znać się osobiście. To kobieta pełna energii i chęci do życia, zaraża optymizmem i pewnością siebie. Tym bardziej byłam ciekawa jej książek. Alicja wspaniale się rozwija i to widać. Mrok otrzymał niedawno nową odsłonę, bardziej dojrzałą, pełniejszą, przez co zyskał na wartości. Tym samym wyrównał się do Iskry. Ale od początku…
Serię Zaprzysiężeni rozpoczyna Mrok. Laureen traci wszystko, na czym jej zależało, spotyka Siggara i zaczyna nowe życie. Okazuje się, że musi walczyć nie tylko o rodzinę, ale także o świat. Mimo że brzmi prosto, wcale proste nie jest, a raczej tylko ja przedstawiłam to w ten sposób, by nie zdradzać więcej z fabuły. Przed bohaterką wiele wyzwań, prób, nauki - bo Laureen była dość specyficzna w pierwszej części serii, irytująca to mało powiedziane. Nie polubiłam jej szczególnie, ale uważam, że to zaleta, gdyż przechodzi ona przemianę i w drugim tomie, Iskrze, jest już zupełnie inną osobą. Oczywiście nie straciła z oczu celu - uratowania rodziny, ale jednak coś się zmienia. I to jest właśnie interesujące - jako czytelnicy możemy obserwować proces, spoglądać na sytuacje, które ją zmieniają, uczestniczyć w rozmowach, które pozwalają Laureen dojrzewać.
Jednak Zaprzysiężeni to nie tylko główna bohaterka. To także Siggar, małomówny i zraniony, tajemniczy Silimir (którego osobiście kocham najbardziej), irytująco władczy Ladysław, Brigger, Nancy, Njal. Potępieni, z którymi Zaprzysiężeni walczą. Nieumarły. Lenkari. Postaci skonstruowane doskonale, każdy z zaletami, wadami, wkurzający i poruszający. Alicja ma ten dar, że potrafi przywiązać czytelnika do bohaterów.
Nowa odsłona Mroku, ale przede wszystkim Iskra to kawał doskonałej powieści. Czytałam z zapartym tchem, bo wiem, że autorka nie oszczędza bohaterów. Niczego nie można być pewnym, a twisty sprawiają, że momentami kręci się w głowie.
Mrok jest bardziej dynamiczny, dużo się dzieje. Bohaterka przeżywa traumę, musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, poznać ludzi, którzy ją otaczają, nie jest pewna czy to przyjaciele. Iskra płynie nieco wolniej, akcja przycicha, ale to nie znaczy, że nic się nie dzieje. To po prostu oddech przed tym, co szykuje Alicja w kolejnym tomie: Płomieniu. Historia rozwija się, ewoluują relacje, zmienia się świat, który znają bohaterowie.
Alicja ma dobry styl, widać jej rozwój - w porównaniu do pierwszego wydania Mroku i sądzę, że jeszcze nie raz nas zaskoczy. Będę z uwagą śledzić jej karierę, bo uwierzcie mi, ta dziewczyna osiągnie sukces!


środa, 28 sierpnia 2019

Książka, która mnie zaczarowała… Książę przypływów.

Książkę dostałam w prezencie od kogoś bliskiego. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale już sam tytuł wydał mi się niezwykle interesujący. Jak tylko zaczęłam, przepadłam! Pat Conroy ma doskonały, niezwykle plastyczny styl, który podbił moje serce. Ale i historia wrosła we mnie, zakorzeniła się, zaczęła boleć.
Książę przypływów nie jest łatwą lekturą. Porusza tematy trudne, bolesne, pokazuje, jak wiele złego może zrobić dzieciom matka, jaki wpływ ma dzieciństwo na dorosłe życie, jak trudno poradzić sobie ze zmorami przeszłości, gdyż one kąsają nas ciągle po kostkach i nie dają odpoczynku. Głowa pełna myśli, zmęczona i ciężka, nie pozwala odpocząć. Pisarz doskonale to zobrazował. Czasami musiałam odkładać lekturę i dać sobie trochę czasu. Wracałam jednak stęskniona do historii Toma, Luke'a i Savannah. Razem z nimi nienawidziłam ich ojca, nie rozumiałam matki. Pochylałam się nad kolejnymi stronami i między wierszami znajdowałam siebie. To bolało. Ale i dawało ukojenie.
Jednakże książę przypływów to książka również zaskakująca. Nie spodziewałam się niektórych twistów. Autor zostawia niedopowiedzenia, pozwala czytelnikowi na własną interpretację faktów (co się tak naprawdę stało z Lukiem?!), zmusza do myślenia! To cudowne. Jest to wielka siła tej książki.
Nie ma tam lukru. Zdarzenia są obdarte ze słodkości, wspomnienia ukrywane pod warstwą niewinnej bajki i nawet jak pojawia się miłość, to bez happy endu, bo czyż mąż odejdzie od żony a żona od męża? Przekonajcie się sami.
Uważam, że książę przypływów to powieść wielowymiarowa i dla każdego. Porusza tematy bliskie, dotyka, rani. A jednocześnie jest tak pięknie napisana, że to piękno boli. To jest siła tej powieści. Takie powieści sama chciałabym pisać.

piątek, 23 sierpnia 2019

Powitanie :)

Dzień dobry!

Nazywam się Patrycja i chciałabym się przywitać. Jestem pisarką, dlatego na blogu znajdziecie posty dotyczące procesu twórczego. Ale też nałogową czytelniczką, a więc będą tutaj też recenzje :) Nietypowe, bo nie będę trzymać się sztywno szablonu. Będzie się działo, mam nadzieję :) 

Tirza, która na długo pozostaje w głowie!

Mimo że czytać skończyłam już kilka dni temu, Tirza nie chce mi wyjść z myśli. Książka Arnona Grunberga wciska się w głowę...